poniedziałek, 8 lutego 2010

Bounty


Strasznie wciągnęły mnie sprawy sesyjno - życiowe, w związku z czym długo długo mnie tu nie było.
W tym czasie oczywiście podglądałam zachwycającą twórczość moich kuchennych Idolek (patrz: moje Inspiracje :)) i zaklinałam swoje chęci do gotowania.
Czas sesji, to niestety okres, w którym dużo mniej przywiązuję wagę do dbania o własne zdrowie - a to trochę paradoksalne, bo przecież dobre samopoczucie to jeden z warunków niezbędnych do tego, aby wiedza chciała wejść do głowy. I tak oto objadałam się czekoladą i innymi rzeczami, które wymieniłam w poprzednich notkach jak 'zakazane' :)))... Ale no cóż... Sesja się skończy, a razem z nią karnawał, w którym - jak wiemy - po prostu trzeba sobie trochę pofolgować.
Dziś przedstawiam cudowne ciasto - domową wersję Bounty.
Przepis zaczerpnęłam od Dorotuś i nieznacznie go zmodyfikowałam :).

Składniki:

Biszkopt:

  • 4 jajka
  • 200 g cukru
  • 200 g mąki
  • 30 ml oleju
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia

Masa kokosowa:

  • 1/2 l mleka (tłustego)
  • 1/2 szklanki cukru
  • 200 g masła
  • 250 g wiórek kokosowych
  • cukier z prawdziwą wanilią

Polewa:

  • czekolada gorzka 100 g
  • 125 g masła
  • 30 ml śmietany 18% (z braku tej 36%)
Biszkopt robiłam w robocie - przyznaję :). Zrobiłam dość małą porcję, ponieważ chciałam, by był dość cienki - tak to sobie wyobraziłam. Składniki po kolei wrzucałam, wymieszałam na gładką, piękną masę i włożyłam do piekarnika nagrzanego do na minut. Nie umiem powiedzieć, jak te same składniki zachowują się bez robota, więc proponuję skorzystać z przepisu Autorki :)...

Mleko zagotowałam z cukrem i cukrem z wanilią, następnie dodałam wiórki. Teraz następuje najżmudniejsza część przedsięwzięcia: mieszamy owe mleko z wiórkami tak długo, aż zgęstnieje. Przypuszczam, że na kuchni gazowej nie zajmie to więcej, niż 15 minut - pod ręką miałam jednakże jedynie kuchenkę elektryczną i dzięki temu stałam przy garnuszku ponad 30 minut :). W tzw. międzytajmsie można oczywiście oglądać film, albo robić coś równie przyjemnego.
Uwaga: masa na tym etapie dość dziwnie pachnie i smakuje. Nie wiem, z czego to wynika, wiem natomiast, że nie jest to głupie, bo przynajmniej pokusa podjadania jest mniejsza :).
Na koniec do gęstej już masy dodajemy masło (można już wtedy zdjąć z palnika - masło 'samo' się stopi) i zostawiamy do przestygnięcia.

Czekoladę rozpuszczamy w kąpieli wodnej, razem z masłem i śmietaną. Śmietana jest opcjonalna - przyznam, że ja dodaję ją tylko ze względów... estetycznych :). Mianowicie uwielbiam moment, gdy ta biała substancja miesza się z gęstą, lśniącą czekoladą... Mmmm...

Teraz łączymy to wszystko: na biszkopt wykładamy masę kokosową, a na niej rozsmarowujemy polewę - warto to zrobić, gdy polewa już trochę przestygnie i zgęstnieje.
Całość najlepiej zostawić na noc, jeśli jest taka możliwość :).

Smacznego!

niedziela, 17 stycznia 2010

Papryka faszerowana, czyli danie na 100 sposobów



Uwielbiam to danie, bo to taka
"baza" - nie trzeba użyć papryki - zamiast niej można użyć kabaczka, cukinię, kalarepę, gotowanego buraka... Co nam tylko podpowie fantazja. W kwestii farszu również obowiązuje pełna dowolność. Poza tym te kolory mnie zniewalają i mówią do mnie wprost z talerza "tak Ewa, wiosna naprawdę przyjdzie!".

Co ma rzeczona papryka do
kuchni studenckiej? Ano ma :). Składniki są bardzo tanie, a danie wyjątkowo smaczne i pożywne. Nie ukrywam, że zdecydowanie bardziej nadaje się dla tych, którzy liczą się z kaloriami, lub po prostu preferują kuchnię wegetariańską.
Nie wiem, czy w ogóle mogę nazwać to przepisem - powiedziałabym raczej, ze to pomysł na danie :)... Wszystko zależy od indywidualnej fantazji - w tym tygodniu mój wariant wyglądał następująco...

Papryka faszerowana
Uwaga: proporcje są iście studenckie, tzn. dla mnie to jest obiad na dwa dni (razem z całą górą jakiejś surówki), ale przypuszczam, że normalni ludzie powinni tę proporcję przemnożyć co najmniej razy trzy :))).

Składniki :
  • 1 czerwona papryka
  • 1/2 główki selera
  • 15 cm pora :)))
  • marchewka
  • pietruszka
  • 1/2 cebuli
  • natka pietruszki
  • koperek
  • pieprz, sól, zioła prowansalskie
  • vegeta (tak, tak, wiem...)
Wszystkie warzywa myjemy, odcinamy natki, obieramy i wywalamy generalnie wszystko co niepotrzebne, albo po prostu brzydkie ;). Paprykę kroimy na pół wzdłuż, lub wszerz (proponuję uzależnić to od wielkości naczynia, w którym będziemy ją później opiekać) i zostawiamy póki co w spokoju.
Wszystkie inne warzywa kroimy w kostkę, natkę pietruszki i koperek siekamy. Wiadomo.
Gotujemy wodę, solimy ją w zależności od upodobań, po czym wrzucamy warzywa w kolejności od najtwardszego (marchewka) do najbardziej miękkiego (por). Proponuję nie rozgotowywać za mocno - fajniej jest, gdy warzywa nie tracą swojego koloru i chrupkiej konsystencji. Po drodze dodajemy jeszcze vegetę. Wiem, że ma ona ze zdrowym żywieniem dokładnie tyle samo wspólnego, co np. całka krzywoliniowa drugiego stopnia z przestrzenią afiniczną - ale niestety nadaje ten wspaniały posmak i póki co nie znalazłam dla niej alternatywy...
Po ugotowaniu warzyw trzeba podjąć decyzję - czy na pewno chcemy bawić się z papryką, czy też wystarczy nam taka lekka zupa jarzynowa.
Ja zwykle decyduję się zrobić obydwie rzeczy i połowę warzyw odcedzam, a resztę raczę jakimś ryżykiem itd. i robię zupę.
Owe odcedzone warzywka mieszamy z ziołami, zielonościami i wszystkimi przyprawami, na jakie mamy w tym momencie ochotę :).
Przekładamy do papryki, wkładamy do naczynia żaroodpornego, można trochę podlać tą "wodą" z "zupy" i podpiekamy 15-20 minut w 180
ºC.
W wersji bardziej sycącej można na wierz posypać trochę startego sera, a do farszu dodać ugotowany ryż, lub kaszę. Do wyboru - do koloru :).

Smacznego!


PS. Przepraszam za jakość zdjęć! Niestety były robione "na szybko" i w mało sprzyjających warunkach.

czwartek, 31 grudnia 2009

Murzynek z amarantusa

Amarantus (szarłat wyniosły) jest jedną z najstarszych roślin uprawnych - znali ją już Aztekowie i Inkowie. Na stronie producenta możemy przeczytać o jego licznych zaletach, tzn.:
  • Amarantus zawiera mnóstwo białka o war­to­ści bio­lo­gicz­nej prze­wyż­sza­ją­cej biał­ko mle­ka­, nie­na­sy­co­ne kwa­sy tłusz­czo­we waż­ne w zmniej­sza­niu ry­zy­ka roz­wo­ju miaż­dży­cy i cho­rób ser­ca­, skwalen opóźniający procesy starzenia się organizmu, dwa razy więcej błonnika, niż otręby owsiane oraz witaminy A E i C oraz z grupy B.
  • Zapobiega chorobom układu krążenia, jest cen­nym skład­ni­kiem die­ty ko­biet cię­żar­nych oraz przy cho­ro­bach ukła­du ner­wo­we­go i kost­ne­go­, działa przeciwmiażdżycowo.
  • Nie za­wie­ra glu­te­nu­.
To tak w wielkim skrócie :).
Na rynku dostępnych jest kilka produktów z amarantusa: nasiona, mąka oraz popping, czyli ekspandowane ziarno amarantusa (cokolwiek to znaczy :)). Wygląda on tak:


Teorię mamy za sobą, to teraz czas na praktykę - czyli murzynek z amarantusa :)... Przepis zaczerpnęłam ze strony producenta i troszkę go zmodyfikowałam.


Murzynek z amarantusa:

Nie przypomina tradycyjnego murzynka, ani też słynnego murzynka Nigelli, lecz jest pyszny, mocno czekoladowy, a przy tym - zdrowy :).

Składniki:
  • 1 szklanka mąki pszennej
  • 1 szklanka mąki z amarantusa
  • 1 kostka masła (w oryginale margaryny)
  • 1 szklanka wody
  • 2 szklanki cukru
  • 4 łyżki kakao
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 4 jaja
  • kieliszek rumu (w oryginale aromat rumowy)
  • popping do posypania.
Masło sklarowałam (w przepisie na Crinkles opisałam, jak się to robi), następnie dodałam do mleka z cukrem, rumem i kakao i zagotowałam. Podzieliłam na dwie części, jedną odstawiłam w chłodne miejsce (ale nie do lodówki!), a do drugiej dodałam mąkę przesianą z proszkiem do pieczenia, oraz żółtka i wyrobiłam ciasto. Dobrze jest skorzystać z pomocy miksera, bo ciasto bardzo się klei i jest gęste - ja użyłam tych końcówek w kształcie sprężynek.
Na koniec ciasto połączyłam z białkami ubitymi na sztywno.
Wylałam na blachę wyłożoną papierem i piekłam 50 minut w piekarniku nagrzanym do 180ºC.
Po przestygnięciu ciasta polałam je pozostałą częścią "polewy" - uwaga, ta polewa jest bardzo rzadka, na co trzeba uważać przy metalowej blaszce, bo może przeciekać :). Rozlewa się po całej foremce i ciasto nią nasiąka, co fajnie widać na zdjęciach. Na koniec posypałam poppingiem.

Ciasto niestety łatwo wysycha i już na drugi dzień to czuć, zatem nauczką na przyszłość jest dla mnie, aby zamiast odrobiny masła dodać olej :). Mimo wszystko murzynek podbił już moje serce :).

Smacznego!



wtorek, 29 grudnia 2009

Słów kilka o moim sposobie odżywania


Za chwilę Nowy Rok, a więc także Noworoczne postanowienia :)... Z pewnością u wielu z nas poza standardowymi hasłami "nie będę się spóźniać", "będę wydawać mniej pieniędzy", czy też "będę się wysypiać" pojawiło się także "będę się zdrowo odżywiać"... U mnie także, ale nie z okazji Nowego Roku, a już wcześniej :).
Jak każda studentka, przez bardzo długi czas próbowałam oszczędzać na jedzeniu. W moim jadłospisie królował więc tzw. "cyc z kurczaka", makaron "z czymkolwiek", oraz naleśniki i inne małobudżetowe dania.
Jestem niestety fanką "bomb kalorycznych" - majonezu, czekolady, słodyczy... Mam też tendencję do gromadzenia owych cudowności na wysokości bioder :)))... Nie jest zatem tajemnicą, że pewnego pięknego dnia popatrzyłam na swoje lustrzane odbicie i powiedziałam "dość!". I tak oto postanowiłam zmienić swoją filozofię żywienia. Bardzo pomogły mi w tym książki dr Ewy Dąbrowskiej oraz prof. Michała Tombaka, a także mądrości zasłyszane od różnych ludzi, jak też zaczerpnięte z sieci - forów dyskusyjnych oraz strony Bez Toksyn.



Zaczęłam od 10 dniowego programu oczyszczającego, o którym opowiem innym razem. W żadnym razie nie była to głodówka - za bardzo kocham jeść, aby zrezygnować z tej czynności :)! W skrócie powiem tylko, że opiera się ona na warzywach i dużej ilości płynów.
Efekty były fenomenalne. Waga nie wskazała znacznego ubytku kilogramów, ale po ubraniach widziałam, że naprawdę sporo mi ubyło :). Ale nie to jest ważne - poczułam się tak lekka, jak nigdy - żadnej ociężałości, trudniej się męczyłam, zniknęły problemy z cerą (a całe życie się z nimi borykałam i próbowałam już wszystkiego :)). Przybyło mi niesamowicie dużo energii i nareszcie sama czułam, jakiego jedzenia nie powinnam jeść - zniknął pociąg do majonezu i tego typu niezdrowych rzeczy. Muszę powiedzieć, że od historycznego dnia, w którym postanowiłam zdrowo się odżywiać nie tknęłam majonezu ani razu :). Jestem z tego dumna :).
Dość wstępu o cudownościach tej diety :). Pora na konkrety:
  • Zrezygnowałam z rzeczy zawierających sztuczne konserwanty, tudzież innne paskudztwa - oczywiście w miarę możliwości, gdyż nasz rynek niestety nie ułatwia zdrowego żywienia :/.... To również tyczy się ziół - te kupuję na targu, od sprawdzonych sprzedawców. Chociaż oczywiście - nigdy nie ma się pewności co do ich źródła.
  • Zaczęłam jeść mnóstwo warzyw - oczywiście nigdy nie ze sklepów wielkopowierzchniowych - tajemnicą poliszynela jest, że produkty spożywcze są tam niestety napromieniowywane. No bo... Jak papryka może zachowywać świeżość i piękny wygląd w temperaturze pokojowej przez trzy tygodnie??? Warzywa najczęściej gotuję (na parze), lub zapiekam w piekarniku (bez tłuszczu)
  • Ograniczyłam cukry łatwoprzyswajalne (czyli te, które są w cukrze, lub w słodyczach). Nie potrafię zrezygnować ze słodzenia herbaty, lecz cukier biały zastąpiłam brązowym, lub miodem (najchętniej gryczanym - nadaje wspaniałego posmaku). Zamiast słodyczy jem przeciery owocowe, kremy, lub po prostu owoce bez szczególnego przygotowania. Oczywiście nie popadam w paranoję i pozwalam sobie na zwykłe słodycze itd. W końcu... No bez przesady, nie :)? Nie tykam natomiast chipsów itp.
  • Do wielu potraw dodaję oliwę z oliwek - musi być porządna, naturalna i koniec.Tutaj warto kierować się po prostu ceną :). Świetnie łączy się z wszelkimi sałatkami, doskonale się na niej smaży (a raczej lekko podsmaża, bo smażenie jako takie też nie jest najzdrowsze).
  • Odstawiłam bezwartościowe węglowodany takie jak makarony, ryże, czasem tylko jem kaszę gryczaną.
  • Nie jem już białego pieczywa - zastąpiłam je pieczywem ciemnym, razowym, orkiszowym, ale najchętniej po prostu nie jem żadnego pieczywa, a zamiast tego jem jogurty, sałatki itp.
  • I najważniejsze: nie oszczędzam na jedzeniu. Mój budżet jest mocno ograniczony, ale gdy jestem silniejsza i zdrowsza, to nie muszę kupować lekarstw, mam więcej energii do pracy, a więc i do zarabiania pieniędzy itd.
To kilka moich podstawowych zasad, z pewnością jeszcze będę do tego wracać i uzupełniać kolejnymi odkryciami, patentami i mądrościami :). W końcu wciąż się uczę na temat swojego organizmu i tego, jak o siebie dbać.
Postaram się też pokazać, że studencka - małobudżetowa kuchnia nie musi być niezdrowa :).

niedziela, 27 grudnia 2009

Chocolate Crinkles - popękane ciasteczka czekoladowe


Przyszedł czas na publikację mojego pierwszego dzieła :). Jako że znajdujemy się w okresie całkiem świątecznym, przedstawiam Wam ciasteczka, które idealnie nadają się na świąteczny stół - bardzo efektowne, niezbyt pracochłonne, a jakie pyszne! Znikają w mgnieniu oka, zatem proponuję od razu zrobić podwójną porcję :).
Przepis zaczerpnęłam od Dorotuś - dziękuję!


Chocolate Crinkles - popękane czekoladowe ciasteczka

Składniki:
  • 225 g gorzkiej czekolady
  • 110 g masła
  • 2/3 szklanki cukru
  • cukier waniliowy (dałam od siebie)
  • 3 duże jajka
  • 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii (zastąpiłam aromatem waniliowym)
  • pół łyżeczki proszku do pieczenia
  • szczypta soli
  • 1 i 2/3 szklanki mąki
  • cukier puder (do obtaczania)
Masło sklarowałam - tzn. roztopiłam w rondelku, zostawiłam na chwilkę, aż ta biała "pianka" na wierzchu lekko się zestali, zdjęłam ją i wyrzuciłam - robi się to po to, by usunąć wszystko, co niezdrowe - czyli po prostu wypowiedzieć wojnę toksynom :). Czekoladę roztopiłam w kąpieli wodnej, dodałam masło, dokładnie wymieszałam i wstawiłam do lodówki.
W tym czasie białka oddzieliłam od żółtek, ubiłam na sztywno, następnie partiami dodawałam cukier i cukier waniliowy, na koniec żółtka i aromat waniliowy.
Teraz pora na dodawanie masy czekoladowej - po względem estetycznym jest to mój ulubiony moment - gdy ten piękny kolor czekolady rozpływa się po lekko żółtawej masie i miesza się z nią... Cudowne :). Do masy jajeczno cukrowej po prostu wlałam lekko schłodzoną czekoladę, ciągle ucierając.
Na koniec dodałam mąkę wymieszaną z solą i proszkiem do pieczenia i gotową masę wstawiłam do lodówki na całą noc.
Następnego dnia z tej mega twardej masy formowałam kuleczki o średnicy ok. 3 cm (wersja dla nielubiących matematyki: kuleczki wielkości orzecha włoskiego) i obtaczałam w cukrze pudrze.
To jest bardzo istotny etap - masa musi być naprawdę zimna, by dobrze popękała - ja w tak zwanym "międzytajmsie" chowałam masę i gotowe już kuleczki do zamrażalnika.
Nie spłaszczamy kuleczek (ewentualnie tylko delikatnie, by nie rozbiegały się po brytance :)), gdyż spłaszczą się same pod wpływem temperatury. Urosną ciut, więc warto ułożyć je w niewielkich odstępach.
Warto obtoczyć je grubiej, niż ja to zrobiłam, aby Crinkles wyglądały równie pięknie, jak u Dorotuś :).
Pieczemy w piekarniku rozgrzanym do 165ºC nie dłużej niż 12 minut, bo robią się twardawe. Następnie otwieramy sejf, wkładamy Crinkles, zamykamy i czekamy na okazję do podania ich, aby wcześniej nie zostały pochłonięte przez jakiegoś czekoladożercę :).

Znikają w góra dwa dni :).

Smacznego!



Na dobry i smaczny początek...

Z pewną taką nieśmiałością nurkuję w kulinarno-wirtualną przestrzeń blogową :)...
Blog powstaje z miłości do jedzenia i gotowania oraz... Z zazdrości :)... Z zazdrości, która zawładnęła mną podczas oglądania blogów Notme, Evenki, Komarki, Dorotuś i Małgosi.dz. Nie sposób też nie wspomnieć też o Misiuzu, który jest nieoceniony w czasach studenckiej recesji :)...
I tak oto postanowiłam, że "wszyscy mają Mambę - mam i ja!".
Nie lubię pisać o sobie, ale miło byłoby się przedstawić :)... Jestem Motylek, studiuję matematykę i z wielką radością poruszam się w kuchni - gotując, piekąc, dekorując... Teraz pragnę podzielić się z innymi moimi ukochanymi smakami oraz filozofią żywienia.
Mam nadzieję, że ten blog będzie taką mini dokumentacją mojego rozwoju :).

Zapraszam do czytania :)!